- Nie wierzyłem w zwycięstwo do ostatniej minuty, bo 10 km przed metą poczułem skurcze z powodu niewystarczającego treningu, na szczęście dotarłam do mety – opowiada o swoim zwycięstwie na 50 km w 46 Biegu Piastów Adela Boudikova.
Gdy zobaczyła na liście startowej Justynę Kowalczyk, zdała sobie sprawę, że – choć wielka rywalka niedawno została mamą - łatwo wygrać Biegu Piastów na 50 km nie będzie. Darzy Królową Polskich Nart wielkiem respektem.
Adela (rocznik 1986, mieszkanka Wysoczyzny niedaleko granicy czesko-słowackiej) biega u nas od lat, więc trasy w Jakuszycach zna dobrze. Ale nie wszystkie. Przekonała się o tym, gdy zerknęła na mapę pięćdziesiątki. “Organizatorzy za każdym razem zmieniają trasę, by zawodnicy się nie nudzili” - skomentowała.
Wcześniej w tym sezonie pięćdziesiątki nie biegła. Stopniowo zwiększała dystanse: 10, 15, 25, 30 i 40 km. “Sprawdzimy, co z tego wyjdzie, praktycznie bez treningu” - oceniała.
Po starcie polska mistrzyni pokazała jej plecy, szybko uciekła na podbiegu. Dla Adeli takie tempo było za mocne, pokornie biegła za dwoma mężczyznami, których nazwała swoją “ochroną”. Nie goniła. Pamiętała z mapy, że pierwsze dwadzieścia kilometrów będzie przeważnie dość płaskie, a potem się zacznie... Podbiegi!
Na długim podejściu uciekła swoim „ochroniarzom”. Gdy dotarła na szczyt i wyprzedziła Justynę, zastanawiała się, czy to jakaś jej strategia? Zjechała ile sił w płucach, nie słysząc już wielkiej rywalki za sobą. Narty przygotowane przez męża Jiriego mknęły perfekcyjnie! - 12 km do mety. Jirka radośnie zgłasza mi 3-minutową przewagę, ale tym razem zaczyna się walka z własnym ciałem. Nie mam rezerw. W obu tricepsach słychać drgawki. Jest dla mnie jasne, że płacę teraz za niewystarczające przygotowania. Na szczęście mogę biec w grupie. Nie chcę zejść z trasy – mówi Adela. Nieco dalej przy torze stoją jakieś dwa psy, ale właściciela nigdzie nie widać. Gdy są bliżej, Adeli i towarzyszącemu jej polskiemu zawodnikowi oczy wyskakują z orbit. Wilki! - Patrzymy na siebie oddaleni o dwa metry twarzą w twarz. Są piękne, szkoda, że nie możemy ich pogłaskać! - wspomina. - Dalej jest zjazd i obrzydliwe wzgórze, z którego widać szczelinę z półkilometrowym podjazdem, równinę i ostatni zjazd. Cieszę się z ostatnich 4 kilometrów zjazdu. Meta!
Rozmowa z Adelą Boudikovą
- Jakie były Twoje początki na biegówkach? Kto Cię do nich zachęcił?
- Moja droga do nart była długa. Gdy byłam dzieckiem, mój tata brał mnie na różne zajęcia sportowe, ale tylko na te dostępne w naszej wsi: na stoki narciarskie, łyżwy, rower. W naszej miejscowości nie było narciarskich tras biegowych. Ponadto raz w roku szliśmy w głębokim śniegu na wzgórze. Moja mama miała konie, więc musiałam zajmować się nimi codziennie. Nie lubiłam tego, ale z pewnością dało mi to siłę i ukształtowało mnie moralnie. Podczas studiów spędzałam mnóstwo czasu na nauce. Pewnego dnia mama powiedziała mi, że muszę coś z sobą zrobić. Nie byłam gruba, ale dziewczyny w tym wieku tyją bardzo szybko. Zapisałam się do klubu narciarstwa biegowego na uniwersytecie w Pradze i spróbowałam startów. To było dość zabawne – dziewczyna z gór próbuje nauczyć się biegówek od prażan. Jako studentka miałam dużo wolnego czasu, poświęcałam go także na wspinaczkę, jednak biegówki dawały mi mnóstwo radości, robiłam też szybko postępy. Chciałam dawać z siebie więcej i więcej, ale miałam już 24 lata. Brakowało mi wiele, by dostać się do kadry narodowej. Biegi długie były jedyną drogą, by stać się rozpoznawalną dla innych. Po roku startów, poznałam mojego męża Jiriego Rocarka, który również startował na długich dystansach, ze wsparciem serwisowym swojego ojca. Razem przez cztery lata jeździliśmy na różne biegi w całej Europie. Najpierw startowaliśmy w zawodach Euroloppet i Wordloppet, a potem w Ski Classics. Później urodziła się nasza pierwsza córka. To był akurat mój najlepszy sezon. Ale rodzina zawsze była dla mnie ważniejsza, więc zdecydowaliśmy się na drugie dziecko. Po pewnym czasie zdecydowałam się na ponownych kilka startów w Ski Classics, jednak było mi bardzo trudno zarządzać wszystkim w taki sposób, by nie cierpiała na tym rodzina. W minionym roku praktycznie już nie trenowałam. Startowałam w mniejszych biegach, poprawiałam się ze startu na start. Myślę, że moja forma stopniowo rosła.
- Kiedy zaczęłaś wyczynowy trening?
- Trudno odpowiedzieć ze 100-procentową pewnością. Po studiach postanowiłam kontynuować edukację na studiach podyplomowych na uczelni sportowej w Pradze, gdzie pozwolono mi trenować. To wtedy mogłam wyjechać na trzy miesiące do Oslo w Norwegii, gdzie popołudniami miałam okazję do treningów ze wspaniałym teamem Lyn Ski. To było dla mnie niesamowite doświadczenie! Zimą byłam wtedy w doskonałej formie. Nikt mnie nie znał, a zajęłam piąte miejsce w Ski Classics, co mnie uszczęśliwiło! Rok później dołączyłam do teamu Lukasa Bauera, a w kolejnym sezonie przeszłam do Vltava Fund Ski team, gdzie jest także mój Jiri. I gdzie nasze rodzinne podróże na zawody mogły być kontynowane.
- W Polsce wyczynowcom, którzy nie są w kadrze narodowej, bardzo trudno o zdobycie wsparcia, które by pozwoliło im skupić się głównie na treningach i startach. Jak Tobie udaje się utrzymywać przez wiele lat na wysokim poziomie? Kto Cię wspiera?
- W pierwszym sezonie moich startów w biegach długich za wszystko płaciłam z własnej kieszeni, co było dość drogie, ale nie chciałam uzależniać się od moich rodziców, więc latem pracowałam. Gdy zaczęłam startować razem z Jirim, on należał do teamu startowego Fischera, gdzie zaangażował także mnie. Fischer sponsorował mnie, za co jestem bardzo wdzięczna. Dostawaliśmy także nagrody finansowe za miejsca na podium w biegach Euroloppet i Wordloppet, ale osiągnięcie tak wysokich pozycji nie zawsze było łatwe. Musieliśmy pokrywać wszystkie koszty związane z wyjazdami na starty (noclegi, przejazdy, serwis), z wyjątkiem opłat startowych. Nigdy jednak nie byliśmy zadłużeni, zawsze dawaliśmy radę zdobyć pieniądze. Ale musieliśmy dodatkowo pracować. Jiri zajął się latem budową domów, dostał w tej branży świetną pracę, a ja przez siedem lat byłam redaktorką naczelną magazynu poświęconego biegówkom. Później, gdy zaczęliśmy startować w barwach Vltava Fund ski team, otrzymywaliśmy z tego źródła wsparcie finansowe, choć sami musieliśmy płacić za obozy treningowe. Przeważnie jednak mam szczęście, że zajmuję miejsca na podium i zdobywam nagrody finansowe. Może dlatego, że nie robię tego dla pieniędzy. Ale oczywiście jestem szczęśliwa, gdy przywożę coś do domu. Moim zdaniem to wspaniałe, że organizatorzy Biegu Piastów są w stanie zapewnić godziwe nagrody finansowe. To przyciąga zawodników, którzy to doceniają. Gdy ktoś spojrzy na apanaże drugoligowego piłkarza nożnego, okaże się, że zarabia znacznie więcej, a jego wysiłek jest porównywalny do tego, który wkłada biegacz narciarski wysokiej klasy. To bardzo smutne.
- Który swój sukces na nartach uważasz za najważniejszy?
- Trudno ocenić, ale na szczycie stawiam zwycięstwo w Biegu Piastów w 2016, gdy należał do FIS Marathon Cup i startowała w nim silna konkurencja. Bieg Piastów jest dla mnie wyjątkowy, podobnie jak Jizerska 50, ponieważ oba rozgrywane są 25 kilometrów od mojego rodzinnego domu. Mam słabą orientację kierunkową, więc zajęło mi dużo czasu, zanim poznałam wszystkie tereny w Jakuszycach. Dopiero teraz mogę powiedzieć, że znam dokładnie tamtejsze trasy. Bieg Piastów jest trudny, znajomość tras jest wielkim atutem – trudno sobie nawet wyobrazić, ile wzgórz trzeba zdobyć w drodze do mety!
W pamięci utkwiło mi także czwarte miejsce w Jizerskiej 50 w 2019, gdy miałam zaszczyt rywalizować w gronie takich zawodniczek jak Kateřina Smutná, Britta J. Norgren i Lina Korsgren.
- Gdy Twoje córki zasypiają, masz chwilę dla siebie. O czym wtedy marzysz?
- Bardzo ciekawe pytanie. Gdy dzieci zasypiają, ja też próbuję. Często budzą mnie w nocy, by otrzymać butelkę mleka albo coś innego, więc nie mogę pospać zbyt długo. Myślę na różne tematy, ale przeważnie o pracy bądź o tym, co mam do zrobienia następnego dnia. Denerwuje mnie, że nie mogę zasnąć, ale zwykle myślę wtedy o wielu użytecznych sprawach, o których nie mogłabym myśleć w ciągu dnia, gdy moje oczy są otwarte.
Rozmawiał: Leszek Kosiorowski
Fot. Jacek Deneka