Rozmowa z Krzysztofem Małkińskim, zwycięzcą Nocnej 12 i drugim zawodnikiem na mecie Memoriału Stanisława Michonia podczas 46 Biegu Piastów – Festiwalu Narciarstwa Biegowego
- W pierwszej części 46 Biegu Piastów spisałeś się świetnie – wygrałeś Brubeck Nocną 12, byłeś drugi w Memoriale Stanisława Michonia. Ale głównym celem była przecież pięćdziesiątka.
- To prawda, jednak doznałem kontuzji, w bardzo niecodziennych okolicznościach, bo potknąłem się wchodząc do toalety. Broniąc się przed upadkiem chwyciłem ręką drzwi i naciągnąłem przyczep łączący biceps z klatką piersiową. Staraliśmy się z fizjoterapeutą Bartkiem Moskwą ratować jeszcze sytuację, ale niestety było już na to zbyt mało czasu.
- Ale w główny weekend Biegu Piastów jednak wystartowałeś. Znalazłem Cię na liście wyników biegu na 25 kilometrów. Na miejscu 657. Podobno był to bardzo przyjemny spacer.
- Skoro nie mogłem wystartować na 50, to chciałem chociaż na 25 kilometrów. Ale znowu miałem pecha. Podczas pięćdziesiątki kibicowałem i bardzo się cieszyłem ze zwycięstwa Michała Skowrona. Gdy ściskaliśmy się z radości z bratem Michała – Piotrem, naciągnąłem biceps jeszcze mocniej. Nie było mowy, by go wyleczyć na tyle, by na 25 kilometrów powalczyć o wysokie miejsce. Ten bieg odbywał się przecież dzień po pięćdziesiątce.
- Ale jednak pobiegłeś i ukończyłeś, w dwie godziny i dwadzieścia sześć minut.
- Pobiegłem razem z moją dziewczyną, której kiedyś sprezentowałem pakiet startowy na 25 kilometrów. Nieoczekiwanie okazało się, że możemy pobiec razem. Oczywiście wygrała ze mną, i to zdecydowanie. Startowałem bowiem z pierwszego sektora, a ona z dalekiego, więc poczekałem na nią po starcie. Czas biegu miała znacznie krótszy.
- Jak pamiętasz ten bieg? Wyczynowcy, gdy biegną gdzieś daleko w peletonie, opowiadają, że czują się w nim jak w innym świecie. Sympatycznym, ale zupełnie innym.
- Na tyłach panuje inna atmosfera. W czołówce, która walczy o zwycięstwo, panuje pełne skupienie, a tam pełen luz. Rozglądając się wokół widziałem wielu rozweselonych ludzi. Jednemu nawet budzik włączył się na zjeździe.
- Gdy rozmawialiśmy kilka lat temu, mówiłeś, że Twoim celem jest udział w Igrzyskach Olimpijskich w Pekinie. Nie udało się tam pojechać, ale nie wyglądasz na rozczarowanego minionym sezonem.
- Absolutnie nie. Mniej więcej od roku nie trenuję już wyczynowo. Kariera profesjonalnego wyczynowca wymaga całkowitego poświęcenia i dużego wsparcia. Gdy zorientowałem się, że stawianie wszystkiego w swoim życiu na jedną kartę – wyczynową właśnie, nie ma sensu, zacząłem podchodzić do biegówek z większym dystansem.
- Ale i tak ciągle biegasz na nartach. W Jakuszycach w sezonie zimowym byłeś niemal codziennie.
- Jako instruktor i trener. Pracuję dużo z moimi zawodnikami. Ale im też wpajam, by zachowali dystans do tego, co robią. Jeśli mają ochotę napić się wieczorem piwa, mogą to zrobić, oczywiście w rozsądnych ilościach. To nie jest sprzeczne z ciężkim treningiem i stawianiem sobie wysoko poprzeczki. Bardzo ważne jest, by nie stracić tego, co najważniejsze: radości z biegówek.
- Skąd się wziąłeś w Jakuszycach? Pochodzisz z regionu położonego dokładnie na drugim końcu Polski, i to po przekątnej. Sejny położone są w pobliżu granic z Litwą, Białorusią i obwodem kaliningradzkim.
- Miałem sześć lat, gdy mój tata zabrał mnie po raz pierwszy na biegówki. Były to zajęcia młodzieży z klubu, który tata założył w Krasnogrudzie w pobliżu Sejn. Biegaliśmy tam i jeździliśmy na łyżwach. Pod choinkę dostałem swoje pierwsze narty, plastikowe. Tata zabierałem mnie regularnie na treningi, pewnie także dlatego, że nie było mnie z kim zostawić w domu. Z czasem zacząłem też jeździć na zawody. Gdy otrzymałem kolejne narty – posklejane, stare, ale prawdziwe fischery, popłakałem się z radości.
- Kiedy zacząłeś trenować wyczynowo?
- Podczas nauki w gimnazjum trafiłem do klubu Hubal Białystok i trenera Andrzeja Roszkowskiego. To już było trenowanie, a nie zabawa. Otrzymywałem plany treningowe, jeździłem na obozy.
- Suwalszczyzna słynie z niskich temperatur, ale tras, przynajmniej takich przygotowywanych ratrakami, tam nie ma. Gdzie biegaliście na nartach?
- W tamtych czasach sami wytyczaliśmy trasy. Po 10-15 dniach śnieżnych, gdy pokrywa była odpowiedniej grubości, ubijaliśmy trasę i wyznaczaliśmy ślad, długości około kilometra. Na zajęcia dla dzieci, pełne radości, wystarczała. Później w przygotowywaniu tras pomagał Marcin Szlegier – wysokiej klasy zawodnik z moich stron, który w Biegu Piastów zajmował wysokie pozycje. Miał skuter śnieżny, którym ubijane były trasy na polach i w lasach. Wcześniej dogadywaliśmy się w tej sprawie z rolnikami i leśnikami. Suwalszczyzna jest terenem pofałdowanym, więc podbiegów nie brakuje, choć nie są tak długie, jak w górach. Było gdzie biegać! Bo teraz niestety nie ma tam śniegu.
- Dlatego trzeba było do Jakuszyc.
- Tak jest. Zacząłem przyjeżdżać do Jakuszyc w wieku 17-18 lat, czyli przed około dziesięcioma laty. Z czasem zamieszkałem w Szklarskiej Porębie i zacząłem spędzać w Jakuszycach całe zimy. Trenowałem i szkoliłem innych. Równocześnie studiowałem na Akademii Wychowania Fizycznego w Katowicach. Mam na niej wielu znajomych. Reprezentowałem barwy klubu tej uczelni. W tym sezonie, po zakończeniu studiów, wróciłem do macierzystego klubu UKS Hubal Białystok.
- Gdy się nie jest w kadrze Polski, nie jest łatwo utrzymać się na poziomie wyczynowym.
- Gdyby nie wsparcie firmy rodziny Tydmanów, to już dawno bym wypadł z obiegu. Narty, wyjazdy, smary – to wszystko pochłania ogromne koszty. Gdy jest się z tym samemu, bywa bardzo ciężko. W kadrze narodowej jest zupełnie inaczej. Przekonałem się o tym najdobitniej podczas udziału w zgrupowaniu z reprezentacją Polski w Bożym Darze w Czechach. Mieliśmy trening na nartorolkach. Trenerzy postarali się o zamknięcie dla nas skrzyżowań, nie musieliśmy się o nic martwić, mogliśmy i musieliśmy skupić się tylko na treningu. Czułem się na tej drodze na nartorolkach jak prezydent! Zwykle niestety nie miałem takiego komfortu, do wszystkiego musiałem dojść sam. Jedynie w pierwszym okresie, gdy mieszkałem w domu, czułem stałe wsparcie mojego taty.
- Bardzo dużo osiągnąłeś i jako szkoleniowiec żyjesz z tego, co kochasz. To sukces, choć mierzony inaczej. Ale co dalej z Tobą, Krzysztofie?
- Całe życie spędziłem na biegówkach, ale czy warto być trenerem? To zawód wymagający okrutnie katorżniczej pracy, a bardzo niedoceniany. Przez rok jeszcze będę koncentrował się na szkoleniu narciarzy biegowych. Co potem? Nie wiem. Może zajmę się czymś zupełnie innym, może pójdę w innym kierunku.
Rozmawiał: Leszek Kosiorowski