Rozmowa z Jadwigą Grynkiewicz, trzecią na 50 km w 46 Biegu Piastow, najwyżej sklasyfikowaną Polką w rankingu globalnym Worldloppet
- Pochodzisz z Wileńszczyzny, urodziłaś się, gdy jeszcze istniał Związek Radziecki. Czy to wtedy nauczyłaś się tak dobrze biegać na nartach?
- Urodziłam się w rejonie wileńskim, w największym skupisku Polaków na Litwie. Mój tata umiał wszystko: traktor sam zrobił, biblię dwa razy przeczytał… Byliśmy rodziną prostą, ale nie prostacką. Jako dziecko, jak cała rodzina, pracowałam na roli – sierpem ścinałam zboże. Szybko, by mieć czas na książki.
- W Waszym domu mówiło się po polsku?
- Tak. Ale z naleciałościami litewskiego, białoruskiego i rosyjskiego. Do szkoły w kołchozie w Bujwicach zaczęłam uczęszczać w wieku siedmiu i pół roku. Tata woził mnie autobusem, a gdy wyjeżdżał, co zdarzało się często, musiałam iść dwa kilometry.
- Kiedy zetknęłaś się po raz pierwszy z nartami biegowymi?
- Kojarzę je z okresem nauki w II klasie, z drogą na nartach zimą do szkoły i z powrotem. Tak chodzili też do szkoły moi dwaj bracia. W III klasie zadebiutowałam w zawodach szkolnych. Nikt nie uczył mnie biegania na nartach, ale czułam się mocna, silna. Na te zawody zabierał mnie nauczyciel Tadeusz Mincewicz.
- To pewnie szybko przyszły pierwsze sukcesy.
- Najpierw wygrałam zawody o mistrzostwo rejonu, a potem zostałam szkolną mistrzynią Litwy. Miałam wtedy 13-14 lat. Wyjazdy na zawody były wielką frajdą. Mistrzostwa Litwy rozgrywano w ośrodkach narciarskich Zarasai i Ignalinie.
- Kariera mogła stać przed Tobą otworem, gdybyś trenowała na studiach.
- Chciałam uczyć się na uczelni wychowania fizycznego w Kownie, ale mama odradziła mi ten kierunek. Dobrze poszły mi egzaminy na historię w Wilnie, ale gdy nie znalazłam się na liście przyjętych, powiedziano mi, że z powodu narodowości polskiej nie będzie to możliwe przez co najmniej trzy lata. Poszłam więc na studia do Pskowa w Rosji. Nauczyłam się na nich litewskiego, rosyjskiego i niemieckiego.
- Udało się pobiegać w Pskowie?
- Tak, załapałam się nawet na zawody w Finlandii. Wtedy był to wyjazd nie tylko atrakcyjny, ale i wyjątkowy. Potem jednak, gdy po studiach wróciłam do Wilna, rozpoczęłam pracę i urodziłam dwóch synów, nie miałam czasu ani głowy do biegania. Przerwa trwała lata.
- Gdzie pracowałaś?
- Najpierw w domu dziecka, potem uczyłam w szkołach: rosyjskiej z polskimi klasami, a następnie polskiej. Zajmowałam się nauczaniem początkowym. Wzbogacałam wykształcenie na studiach w wileńskiej filii Uniwersytetu Białostockiego, potem na tej uczelni byłam wykładowcą, zaczęłam nawet pisać doktorat, ale nie udało mi się go dokończyć. Nauczanie dzieci i młodzieży było przez długie lata moim życiem.
- Cały czas mieszkałaś w Wilnie?
- Tak, kocham to miasto! Do tego stopnia, że gdy nadarzyła się okazja pracy w roli przewodnika po nim, zrobiłam kurs i zaczęłam oprowadzać wycieczki. Łączyłam to zajęcie z pracą w szkole. Z czasem zaczęłam jeździć z wycieczkami po całej Litwie i innych krajach nadbałtyckich. Wspaniale czuję się w roli przewodnika, uwielbiam kontakt z ludźmi. Dzielenie się z nimi wiedzą i zachwytem nad poznawanymi miejscami do ogromna przyjemność.
- A co z biegówkami? Dalej stały w kącie czekając na swój czas?
- Narty zawsze były tylko dodatkiem do mojego życia. Przerwa trwała od 1992 do 2009 roku. Choć jak robili trasy w parku w Wilnie, to korzystałam, a latem zaczęłam biegać bez nart. Kupiłam też nartorolki. Zbiegło się to z zainstalowaniem w parku Zakret, po litewsku Vingis, oświetlenia. Można było pojeździć i pobiegać wieczorem, co było bardzo przyjemne.
- Powrót do roli zawodniczki był kwestią czasu.
- Jako zawodniczkę przywrócił mnie do życia Marian Kaczanowski, powołując do reprezentacji Polonii Litewskiej na igrzyska polonijne. Mój pierwszy start po przerwie – w starych butach, na starych nartach, w gaciach tak szerokich, jak dwie Jadźki. Pamiętam, że biegło się trzy kółka. Zaczęłam z tyłu, na trzecim wyprzedzałam, na mecie byłam pierwsza. Zgoliłam wszystkie medale! Igrzyska Polonijne odbywały się co dwa lata, startowałam w nich jeszcze jako Trybocka.
- Kiedy odkryłaś Jakuszyce i Bieg Piastów?
- Przyjeżdżałam na Bieg Piastów przy okazji startów w igrzyskach polonijnych, po raz pierwszy w 2008 lub 2010 roku. Było to wielkie przeżycie, prawdziwe święto. Potem jednak rzuciłam się w wir pracy w biznesie turystycznym. Zjechałam świat z turystami, więc na bieganie nie było czasu. Gdy jednak mój wspólnik znikł, mój świat się załamał. Potrzebowałam czasu, by dojść do siebie.
- Odrodzenie podobno zaczęło się w Jakuszycach.
- Tak! To tu – na obozie narciarskim – poznałam Marka Tokarczyka. Mówiąc w skrócie: wybuchła miłość, zostaliśmy parą. Przez jakiś czas próbowałam łączyć kontakt z Markiem z pracą etatową w wileńskiej szkole, ale na dłuższą metę okazało się to niemożliwe. Zamieszkałam z Markiem w Świdnicy, a potem w Wojcieszowie.
- Coraz bliżej Jakuszyc.
- Ciągle jestem przewodnikiem po Wilnie i krajach nadbałtyckich, ale centrum mojego życia przeniosło się do regionu jeleniogórskiego. Nadszedł czas na sport w moim życiu! Zaczęłam dużo biegać na nartach i bez nart, także na nartorolkach. Wszystko dzięki Markowi – mojemu mistrzowi, personalnemu trenerowi, motywatorowi i partnerowi treningowemu. Wspólnie szkolimy innych, organizujemy obozy. Forma wystrzeliła w górę. Choć w sezonie 2021/22 – z powodu kontuzji Marka – trenowałam mniej.
- Na Biegu Piastów na 50 kilometrów zajęłaś jednak trzecie miejsce.
- Tak sobie myślę, że zawdzięczam to temu, że środowisko jakuszyckie i w ogóle jeleniogórskie zaakceptowało mnie, uznało za swoją. Pamiętam, jak kiedyś Mietek Skowron, ojciec Piotrka i Michała, słysząc, że mieszkam w Wojcieszowie, skomentował: to Ty już jesteś nasza. A podczas pięćdziesiątki ciągnął mnie za sobą, dopingując, bym nie zwolniła, Mariusz Dziadkowiec-Michoń. Jeszcze parę lat temu nie wiedziałam, kim był jego ojciec, Stanisław, którego Memoriał odbywa się w ramach Biegu Piastów. Gdy jednak poznałam historię Stanisława, start w biegu, który go upamiętnia, uważam za swój obowiązek. Uczmy się szacunku do miejsca i ludzi...
- Co dalej, Jadwigo?
- 13 maja w piątek, o godzinie 13:13 bierzemy z Markiem ślub. W Wojcieszowie. Ale częścią ślubu będzie wyjazd w Góry Izerskie. To nasze miejsce, nasza ziemia, nasza nowa mała ojczyzna.
Rozmawiał: Leszek Kosiorowski
Fot. Jacek Deneka Ultralovers