Służyłem na Orlu, byłem kierownikiem ośrodka w latach 1976-82 - wspomina Mirosław Karpiej. To była wtedy strażnica ćwiczebna, na której odbywały się szkolenia wojskowe. Przyjeżdżały tu też dzieci żołnierzy Wojsk Ochrony Pogranicza na kolonie. Odbywały się również obozy sportowe warszawskiej Akademii Wychowania Fizycznego.
Ale pierwsze, co przychodzi mi do głowy z tamtych czasów, to konie. Jeden był tak sprytny, że siadał na pupie, jak pies!
Mieliśmy cztery konie, chodziły luzem po lesie, nie uciekały, choć niekiedy dochodziły do rzeki Izerki. Czesi wówczas dzwonili, by je odebrać.
Konie były bardzo pomocne, bez nich nie byłoby mowy o transporcie jedzenia na Orle. Wtedy zimy nie były takie łagodne, jak teraz.
Po zaopatrzenie jeździliśmy saniami z końmi do Jakuszyc. Tam zostawialiśmy je, a sami wsiadaliśmy w samochód, by pojechać do batalionu w Szklarskiej Porębie. Było tak zimno, że do sań, pod nogi, braliśmy baniaki z ciepłą wodą!
O tym, że zimy były surowe, świadczy też inny obraz, który mi przychodzi do głowy, gdy wspominam tamte czasy: koń, który wpadł w zaspę tak głęboko, że żołnierze musieli go wyciągać pasami!
Ale bywało też zabawnie... Był taki jeden dowódca, który zażyczył sobie przed jakąś kontrolą czy wizytacją, by stajnia była czarna. Nie było problemu! Pojechałem do weterynarza do Sobieszowa, wziąłem od niego płyn do kopyt i pomalowałem na czarno ściany stajni.
Gdy ten dowódca przyjechał, koń przycisnął go do ściany i... Cały mundur zrobił się czarny!
Innym razem kazał mi przygotować ognisko. Ale nie jakieś zwykłe, tylko takie, żeby było cztery razy większe od niego. Jak chciał, tak miał. Efekt był taki, że w czasie imprezy w tym wielkim ognisku spalił mu się mundur!
Na innej imprezie przebrano mnie za kobietę... Dali mi babskie ciuchy, kreskę do pomalowania się... Panowie mnie całowali w rękę. I nic by pewnie nie wyszło na jaw, gdyby nie pękła pończocha na mojej nodze. Jedna z dam zauważyła to, co się odsłoniło, domyśliła się i zdemaskowała mnie okrzykiem: - To szef ośrodka!
Mieszkaliśmy z żoną na Orlu, tu urodzili się i wychowywali nasi dwaj synowie: Marcin w 1977 i Przemek w 1978. To znaczy urodzili się w szpitalu, bo żonę wcześniej zawieźliśmy saniami do Jakuszyc i dalej samochodem.
Podczas stanu wojennego na Orlu nic specjalnego się nie działo. Przyszedł rozkaz, by zwracać uwagę, czy nic podejrzanego się nie dzieje, ale panował idealny spokój – jak wcześniej. To był teren zamknięty, nikt przypadkowy nie zapuszczał się na Orle. Można było nazbierać mnóstwo grzybów... Nie było żadnej konkurencji!
Z czasem dostałem gazika, co ułatwiło życie, ale konie i tak zostały i wiernie nam służyły.
Lasy wokół Orla należały do tak zwanych dewizowych, czyli przeznaczonych na polowania dla elity. Jej przedstawiciele w tym celu tu przyjeżdżali, nocowali na Orlu i w Chatce Górzystów. Kiedyś nawet poznałem jedną osobę z tego grona – mężczyznę w wieku ponad 80 lat, który opowiadał, że pracował z Gomułką.
Na Orlu mieszkała wtedy ciekawa postać – Polak o nazwisku Sroka, który służył w partyzantce jugosłowiańskiej u Tity. Spore odszkodowanie nawet za to dostał. Nie wiem, skąd się wziął w Jugosławii, ani na Orlu. Pracował w lesie, był bardzo silny – sam nosił bale drewna... Spał ze swoim białym koniem – jego łóżko stało w stajni tuż obok tego rumaka.
Wiem za to, skąd się wzięła nazwa Samolot na miejsce powyżej Orla. Otóż w czasie wojny rozbił się tam samolot, podobno niemiecki. Znalazłem nawet dwie części jego skrzydła.
Mieliśmy też na Orlu świnie. Ponieważ sporo jedzenia nam zostawało, a nie chcieliśmy go marnować, postanowiliśmy je hodować. Jedna tak się zadomowiła, że wyszła z chlewu i weszła po schodach do mojego mieszkania! A jak jedzenie czuła, to prosiła o nie jak pies – na dwóch łapach.
Wspomnienie Mirosława Karpieja ukazało się w książce "Tam za górą jest granica", wydanej w 2015 z okazji 70-lecia Wojsk Ochrony Pogranicza. Zdjęcie archiwalne, ze zbiorów Zygmunta Pietera, również zostało wykorzystane w tej książce.